czwartek, 3 maja 2018

To był maj..


Pierwszy raz w tym roku kalendarzowym mam 4 dni wolne pod rząd. Najpierw sama postarałam się by tak rozplanować ten tydzień, by potem w środowe popołudnie rozpaczać „ale co ja będę robić przez te wszystkie dni ?!”. (Gdzieś w głębi cicho wybrzmiewało też – czy będę za NIM tęskniła, albo co ważniejsze czy On poczuje mój brak?)

I tak oto minął pierwszy dzień wolności. Intensywny. Na dobry początek wyspałam się za cały miesiąc, do dziesiątej, bo przecież mogę… Na śniadanie zjadłam serniki popiłam wielką mrożoną kawą…bo czemu by nie?
Pojechałam na grób. Dałam mamie kwiaty, umyłam pomnik, zapaliłam znicze. Brakowało mi tego, choć byłam tam trzy tygodnie temu. Pewnie dlatego, że ostatnio dużo o Niej myślę i mówię. Na terapii doszłam do zastraszających wniosków, że jestem do niej łudząco podobno. Unieszczęśliwiam samą siebie dokładnie tak jak ona to robiła, przyjmuję takie same strategie obronne, tak samo nie potrafię uwierzyć , że spotyka mnie coś dobrego, że na coś zasługuję…  Ale z dugiej strony rozumiem, że przez te wszystkie lata tak naprawdę była moją Idolką… bo ZAWSZE dawała rad.

Potem napisałam długi list do B. Zbliżają się jego 25 urodziny i choć znowu milczy jak grób, a z majówkowych planów spotkania zostały strzępy, to chcę w ten dzień w jakiś sposób być z nim.
 Jutro kupię kartkę; w jej środek włożę te kilkanaście skleconych zdań. Wyjaśnię mu wszystko. Oczywiście o ile list dojdzie, a On postanowi poświęcić chwilę na przeczytanie go.

A wieczorem … ćwiczyłam. I to wcale nie po to by spalić kalorie, by się ukarać czy żeby nabawić się zakwasów. Po prostu czułam potrzebę trochę się poruszać.  I nie, nie zrobiłam super długiego treningu  spalającego tysiące kalorii, nie ćwiczyłam do utraty tchu i mroczków przed oczami. Ćwiczyłam bo sprawiało mi to radość ( i dawało usprawiedliwienie dla śpiewania na głos bzdurnych piosenek).
Czuję się lepiej gdy choć dwa razy w tygodniu przekonam samą siebie do ćwiczeń. I nie chodzi wcale o to, że czuje się szczuplej, czy że robię coś by nie przytyć. Czuję się dobrze, bo daję upust niewypowiedzianym emocjom, spalam stres pracy… produkuję endorfiny, których brak tak mocno mi doskwiera.

Przede mną jeszcze trzy dni. Niestety tylko jeden z nich będę mogła spędzić sama ze sobą. Potem będę musiała świat i czas dzielić z siostrą… ale może i to okaże się dobre?
W końcu aktualny staż miał być najgorszym w całych 13 miesiącach, a przyniósł tyle miłych wspomnień i doświadczeń, tyle uśmiechu, satysfakcji… motyli w brzuchu ….

Ciekawe jak skończy się sobota.  Pierwszy raz w życiu jestem jednocześnie na swój posób zauroczona dwoma mężczyznami . Tego którego naprawdę widziałabym u swojego boku na długie lata boję się nawet spytać o numer telefonu .. a ten który wydaje mi się tylko odpowiedni na chwilową przygodę, bo pociąga mnie jedynie ciałem, już po raz trzeci będzie spędzał zemną weekend… Jestem sama ciekawa jak to, że ciągle myślę o niedostępnym M. , który zdaje się mnie nie zauważać wpłynie na relację z G….
A może nie powinnam zawracać głowy sobie tym pomogłoby byż z M i korzystać z tego co tu i teraz oferuje G?
A może to wszystko dzieje się tylko mojej głowie i G wcalenie jest mną zainteresowany, zaś M jest zajęty ?

Eh.


"To jakiś banał lat przybywa,
  a serce coraz głupsze
  Mój rozum krzyczy:
  'weż się w karby'
  Lecz serce głuche, gdy się uprze"

sobota, 21 kwietnia 2018

Gdzie jestem?


Zagoniłam się. Nieubłaganie nadchodzi lato, a podobno najprzyjemniejszy okres mojego życia jest już na półmetku.
Czy jestem inną kobietą? Nie wiem czy w ogóle jestem już kobietą. Z całą pewnością dzięki cotygodniowej godzinie szczerości stałam się nieco mniej zalękniona, nieco odważniej mówię o swoich uczuciach, a ostatnio nawet daję sobie prawo do posiadania potrzeb.

Dalej nienawidzę swojego ciała. Fałd tłuszczu, krągłych piersi, wystającego brzucha, szerokiego zadka i monstrualnych ud. Ale głód nie jest mi przyjacielem, wręcz przeciwnie jest strasznie problematyczną przeszkodą odciągającą mnie na chwilę od pracy. I choć jedzenie nadal stanowi czasem nagrodę, a czasem ujście dla emocji, to z całą pewnością jego rola w moim życiu zmalała.

Niestety dalej nie było mi dane przekonać się czy umiem kochać. Natomiast zakochiwanie przychodzi mi wyjątkowo łatwo. Bo w sumie jak nie zafascynować się onieśmielająco przystojnym przybyszem innego kraju, który nieśmiało rosi o wskazówki jak odnaleźć się w miejscu, które dla mnie staje się powoli prawie tak bliskie jak mieszkanie?

I jak nie zapomnieć o tej fascynacji gdy na drodze staje mężczyzna z poczuciem humoru czarniejszym niż moje, który sztukę cynizmu opanowało perfekcji, w dodatku ma cudowne, wiecznie zamyślone błękitne oczy … A inteligencją i wiedzą zawstydziłby większość moich byłych wykładowców?

I nawet zdarzył mi się sen! Piękny sen, w którym skazani na samotny dyżur i przytłoczeni obowiązkami stajemy się sobie niebezpiecznie bliscy, a on  dotykiem swoich warg obala wszystkie plotki o swej odmiennej orientacji… I czuje się tak cudownie akceptowana… dopóki oczywiście nie zadzwoni budzik.

I tylko czasem pijąc wino i czytając niepoprawnie ckliwą powieść zastanawiam się czy umiałabym zapomnieć o tamtym chłopaku, który na urodziny podarował mi książkę Schmitta…

czwartek, 23 listopada 2017

.

Chcę się zatracić w głodzie.
Chcę się zatracić w chłodzie.

Stać się niebytem. Idealnym stworzeniem nie wymagającym do życia ani krzty pożywienia...

Oderwać się od emocji.
Zapomnieć jak to jest czuć cokolwiek.
A już na pewno przestać czuć tęsknotę za niespełnioną miłością...
I potrzebę bliskości tak palącą, że niemal fizycznie bolesną...

Chcę znów górować nad światem wyniosłym chłodem.
Karać siebie za każdy kęs, a nawet myśl o popełnieniu takiego kęsu.

Nie chcę piersi, pełnych ud, krągłości.
Chcę żeber, kręgosłupa i kłujących kolcy biodrowych.
Nie chcę pulchnych policzków ani lśniących włosów.
Chcę wystające łuki jarzmowe i oczy dogłębnie zagubione w smutku.

Przeraża mnie myśl, że znów przegrałam.
Straciłam zaburzenia odżywiania.
Straciłam tak ważną i wydawało mi się integralną część mojej osoby.

Chcę znów mieć kontrolę.
I chcę o Tobie zapomnieć.

piątek, 10 listopada 2017

od jutra

co noc błądząc dłońmi po swym obrzydliwym cielsku obiecuję sobie że kolejny dzień spędzę inaczej.


zacznę poranek wyłącznie od kawy, w pracy nie skuszę się na nic poza jogurtem lub owocem,obiad zjem skromnie , zaś wieczór spędzę katując się do upadłego ćwiczeniami, by z pustym,bolącym brzuchem zapaść w zasłużony sen.

co dzień jednak budzę się w ciemności i wpół przytomnie popijam ciastko/czekoladę/kawałek bułki zbyt gorącym napojem pełnym mleka i cukru, by dowlec się do autobusu. burczący brzuch już o dziesiątej uciszam kanapką zrobioną jeszcze rankiem. i jak zwykle nie umiem odmówić bombonierki/tortu/sałatki którą mnie częstują. a po powrocie obiad-deser-drzemka-kolacja-tv ... i oczywiście druga, trzecia, piąta nocna przekąska.

tak bardzo nienawidzę siebie .tak bardzo nienawidzę tego mieszkania,które wysysa ze mnie wszelką inicjatywę.

nie umiałam tu wyrażać swego zdania jako dziecko,nie potrafię wprowadzać swoich pragnień jako dorosły.

duszę się.

zatracam w nienawiści do siebie, zajadam wszelkie emocje jakie się pojawią, te które umkną topię w piwie....

czy znajdę odwagę i siły do zmian?

czy w końcu nadejdzie "JUTRO" ?

niedziela, 22 października 2017

nie wiem jak

Jestem na to za stara, zbyt poważna, zbyt twardo stąpająca po ziemi. Za mocno chcę żyć, za wiele mam do stracenia.
Zbyt kocham jeść i śmiać się, zbyt pociąga mnie wizja szczęścia i normalności...


A jednak dalej nie mogę znieść swojego odbici w lustrze, widoku swego ciała co rano... Kolejnych za małych ubrań chowanych na dno szafy...


A jednak brakuje mi kojącego ciepła ukrytego w wiecznym poczuciu zimna, brak mi siły płynącej ze słabości i głodu.
W jakiś sposób brak mi powolnego zabijania siebie i umierania...
Choć na co dzień staram się ratować życie innych...

poniedziałek, 5 czerwca 2017

koniec mnie

za dwa tygodnie stracę prawie wszystko co mam...
za pół roku nie zostanie już nic z 'JA' które wypracowałam przez ostatnie sześć lat...

mam ochotę skończyć ze sobą zanim się to stanie

sobota, 19 listopada 2016

Już było lepiej. Już udawało mi się trymać 1400-1600kcal i ćwiczyć, zaczęłam nawet chudnąć....
Tydzień wolnego w domu, miliard napadów, morze alkoholu... i oto jestem, wszędzie poza udami cofnęłam się do stanu z połowy października... kurwa.
A do końca roku co raz bliżej....

Zaczynam na nowo.
Muszę zacząć na nowo.

Jeść jak najmniej.
Tylko tyle by zaspokajać głód.

Nie dawać sobie prawa do słodyczy i alkoholu.

Chcę wreszcie osiągnąć ciało, które będę w stanie zaakceptować.